sobota, 31 marca 2012

"Natura" i "Don Kichote i niańki"...

... czyli moje ostatnie marcowe spotkanie z Marią.















"Natura" jest  w pewnym sensie kontynuacją "Fantomów" - z tą różnicą, że w "Fantomach" więcej było powrotów do dzieciństwa, więcej  kronikarskich zapisów zdarzeń, natomiast "Natura" to głównie zapisy myśli, odczuć, wrażeń, czyli  jest to bardziej podróż w świat  wewnętrznych przeżyć autorki, jej poglądów na rzeczywistość.  Chociaż i tutaj nie brakuje nawiązań do ówczesnych wydarzeń i w tle snują się " niewidzialne nici, które wiążą los ludzki z losem świata"
Autorka nie koncentruje się na swoim życiu prywatnym: "W mojej autobiografii mało jest wynurzeń intymnych, które by przedstawiły osobę w pantoflach, w kłótniach z wrogami, czy w tak zwanej alkowie. To nie pruderia ani wzniosłość. Prywatnych  anegdot unikam (...)". Jej spojrzenie skierowane jest  szerzej - patetycznie  mówiąc - na "człowieczeństwo w naturze", na relację człowiek  -> wielka historia, w którą został zaplątany.

Kuncewiczowa, jako obywatelka świata, tym razem opisuje lata spędzone w USA, gdzie przeprowadziła się w roku 1955, po piętnastu latach spędzonych w Wielkiej Brytanii.
Nowy York, Chicago, gdzie przez kilka lat prowadziła wykłady z literatury polskiej i wygłaszała odczyty na rozmaite tematy na tamtejszym uniwersytecie - czas ten obszernie  relacjonuje w "Naturze".

 Jest to bardzo wymagająca książka, dociekliwa myślowo, z mnóstwem intelektualnych wywodów, dlatego czyta się ją niełatwo. Mnie zabrakło tutaj  poetyckości, pewnej eteryczności, którą zawierały "Fantomy". Ale takie było zamierzenie autorki, która w jednym z wywiadów zwierzała się, że "Natura ma być przeciwstawieniem Fantomów. W Fantomach jest więcej tego, co znajduje się poza dotykalną rzeczywistością, fantazje uczuciowe, obrazy przeszłości, fantasmagorie, które składają się na życie uczuciowe"

"Natura" kończy się w momencie, kiedy Maria Kuncewiczowa na stałe osiadła już w Kazimierzu Dolnym - w roku 1971. Ale czy czuje się naprawdę u siebie? " Wracam na górę i otwieram okno na grudniową noc. Obłoki jak obłoki. Księżyc mój i nie mój (...) U Józefowej ładnie: jabłonki pobielone, ścieżki wygracowane. U mnie: jabłonki pomylone, ścieżki zarośnięte".

_________________________



"Don Kichote i niańki"







Podróż po Hiszpanii widzianej poprzez pryzmat opowieści o rycerzu o chudych nogach i smutnym obliczu. 

Barcelona, Sitges, Grenada, Sewilla, Madryt, Toledo, Eskurial. Czas współczesny wymieszany w idealnej  symbiozie z dziejami z zamierzchłej przeszłości. Każdy szczegół krajobrazu,dzieło sztuki czy architektury stanowi pretekst do głębszych rozważań. Doznania wizualne wymieszane są w idealnych proporcjach z  doświadczeniami prawie metafizycznymi. W tym kraju, w którym " wszystko, na co padnie wzrok cudzoziemca, rzuca cień, urasta w metaforę, a sens rzeczy i zdarzeń ucieka jak zapach". Dlatego jest to nie tyle przygoda realna, ile doznanie duchowe.

 Don Kichote to postać, która niejako przerosła samo dzieło Cervantesa, wkraczając w różne obszary - w sztukę, filozofię, symbolikę, folklor. Don Kichote został stworzony w epoce, która bezlitośnie wyśmiewała karłów, kaleki, wszelkich odszczepieńców od ówczesnych norm. Odstępców od oficjalnej ideologii bezlitośnie palono na wysokich  stosach a dobroć, litość, miłosierdzie skazano na banicję. 
Kuncewiczowa oglądając Hiszpanię cały czas powraca zarówno do  postaci Cervantesa jak i błędnego rycerza, podąża jego śladami, co jest nieuniknione, kiedy podróżuje się poprzez region La Mancha  . 

Książka jest ciekawa, obfituje w mnóstwo opisów i ciekawostek ze słonecznej Hiszpanii, które pewnie nie straciły wiele na aktualności i do tego doskonale wpisuje się w nurt modnej ostatnio literatury podróżniczej.

A skąd wzięły się tytułowe niańki? - Oto odpowiedź: "Sewilla doprawdy chwilami wydaje się miastem nianiek. W porze południowej parki i skwery zaludniają się malcami w towarzystwie umundurowanych piastunek i od razu rzuca się w oczy sprzeczność interesów między guwernantkami a ich podwładnymi. Maluchy aż kipią z wózków, tak chcą poznawać świat, takie namiętności rozbudza w nich biegnący pies, skaczący wróbel, cudza zabawka, buty przechodnia czy kawałek słońca na chodniku".


Książki przeczytane w ramach projektu :
______________________



______________________




niedziela, 11 marca 2012

Maria Kuncewiczowa - Klucze





















 Maria Kuncewiczowa napisała „Klucze” na emigracji. Po raz pierwszy wydano je w Londynie w roku 1943. Pierwotnie miały być pisane po francusku, ale autorka zrezygnowała z tego pomysłu, gdyż, jak zwierza się  w „Fantomach” :
 „ przyjemność operowania słowem znika dla mnie, jeśli słowo nie jest polskie. Płowieje kolor, jałowieje smak, nie czuję zapachów, pozostaje tylko funkcja gramatyczna słowa poddana sensowi zdania” ¹ 

„Klucze” są rodzajem dziennika, próbą uchwycenia, zrozumienia i zapisania zdarzeń, które rozgrywały się w miesiącach poprzedzających wybuch II wojny światowej oraz w pierwszych latach jej trwania. Oczywiście wydarzenia te Maria Kuncewiczowa odbiera w wymiarze osobistym, i tak je też przekazuje, bo przecież nie o wielkie i patetyczne opisy tutaj chodzi, ale o człowieka, który mimowolnie został wplątany w wielkie historyczne wydarzenia.

Anglicy nazwali tę książkę „podróżą przez Europę w ogniu”. I rzeczywiście – towarzyszymy autorce w jej podróży, która rozpoczęła się we wrześniu ‘39r. Najpierw Warszawa,  kolejno dom letni w Kazimierzu, następnie przez Lublin do granicy, potem  Rumunia, Francja, Anglia i Szkocja.
Jak w fotoplastikonie obrazy przesuwają się przed naszymi oczami. 
Jak przeźrocza wyświetlane przez projektor na ekranie. 
 „Na pokładzie wszczął się ruch. Coś wypadło z walizki… Klucze. 
Pierwszy od schodów domu nr 8 przy placu Trzech Krzyży; schodów, po których ogień zszedł ze strychu do piwnicy i żadnego stopnia za sobą nie zostawił. 
Drugi – od windy rozbitej. 
Trzeci – od mieszkania, gdzie pamięć mieszka bez dachu. 
Czwarty klucz – od nietkniętego paryskiego pokoju.”

Każdy adres – to tylko miejsce tymczasowego postoju, to jedynie następny przystanek w podróży,  kolejny klucz. Klucz do próżni.  Kolekcja nieustannie powiększa się o coraz nowsze egzemplarze. A właściciele tych kluczy – nie potrafią odnaleźć punktu zaczepienia, ciągle gdzieś pomiędzy, wszędzie obcy. Bez końca przeżywają chaos i nonsens rzeczywistości. 


 Autorka doskonale opisuje, jak postrzegano wybuch wojny w poszczególnych krajach, tą niefrasobliwość, z jaką na początku przyjmowano światowy kataklizm, jak bardzo chciano oddalić od siebie rzeczywistość: 

W Kazimierzu:  
„ Zapadł wieczór, zapachniały tytonie, spuściliśmy czarne papierowe rolety i – wyłączywszy radio – po raz naprawdę ostatni, udaliśmy, że nic nie wiemy o wojnie, spokojnie nam tu, spokojnie” 
W Paryżu: 
„ Bukiniści nad Sekwaną nie zamknęli swoich magicznych skrzyń, antykwariusze nie uprzątnęli wystaw, kobiety nie przestały podlewać doniczek w mansardowych oknach. Hale były pełne rzodkiewek, bzów, połci mięsnych i truskawek. Pieski na smyczach drobiły po Wyspie Św. Ludwika, zadzierając nóżki pod topolami, które szumiały gadkę o brodatym litewskim pielgrzymie”
 I jeszcze jeden charakterystyczny cytat z Paryża:
 „ Siwa Francuzka kiwała głową w zadumie: 
-Nie można bronić Paryża… Nie wolno niszczyć Paryża… 
- A Warszawa? – pytano 
- Oni tam nie mieli Notce Dame. (…) 
- Oni nie mieli Notce Dame? A kościół na Lesznie? A na Nowym Mieście? 
- Nie były z pewnością takie piękne.”

„Klucze” to bardzo osobista kronika trudnych czasów. Może czasami zbyt patetyczna, jak w rozdziale zatytułowanym "Poranek w Komedii" poświęconym porankowi polskiemu w Comédie-Française, gdzie autorka m.in. porównuje orła polskiego do pelikana.  Być może także  zawierająca niepotrzebne wtrącenia w obcych językach ( niektóre brzmią rzeczywiście zabawnie - "I'm so glad, że nie lubi on bawić się przy dziadziu" albo "Może to i ładne, ale bardzo funny" ). Wiem jedno - mnie wszystkie niedostatki rekompensuje to, że Maria Kuncewiczowa naprawdę potrafi pięknie opisywać rzeczy utracone, nigdy nieistniejące lub niewarte istnienia. Podejmuje tematy bolesne i trudne. Bardzo podoba mi się jej styl pisania - określiłabym go mianem - elegancki, lubię także zdrowy dystans autorki zarówno do siebie, swoich rodaków jak i do cudzoziemców.

 Kolejne udane marcowe spotkanie z Marią :)

*** 

Przepraszam za chaos moich przemyśleń i za mnogość cytatów. Chciałam bardziej emocjonalnie, więcej "od siebie", zupełne się nie udało, ale okazuje się, że nie potrafię inaczej – nie jestem w stanie napisać o "Kluczach” tak, aby nie zapożyczać słów autorki. Nie umiem przekazać w pełni tego, co bym chciała, tylko i wyłącznie swoimi słowami.
____________
¹ Maria Kuncewiczowa "Fantomy",PAX, Warszawa 1975

_____________

Maria Kuncewiczowa 

"Klucze"

Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1989, str.201.

____________


 _____________

wtorek, 6 marca 2012

Wyspa niesłychana - Eduardo Mendoza









Fábregas, główny bohater opowieści, według słów samego autora człowiek niezbyt lotny i pozbawiony jakiejkolwiek ciekawości intelektualnej, pewnego wiosennego poranka postanawia odmienić swoje życie. Ot tak – po prostu. Nie namyślając się długo, jeszcze tego samego dnia porzuca Barcelonę, zostawia swoją firmę, którą i tak zbytnio się nie interesował i wyrusza w podróż. Błąka się po różnych miastach, aż w końcu dociera do Wenecji. I natychmiast gorzko tego żałuje – z powodu wszechobecnego tłumu turystów, hałasu, kolejek, ciągle padającego deszczu, który spowodował w mieście powódź i wszędzie trzeba było chodzić w kaloszach.
Gotów jest już do opuszczenia tego niezbyt gościnnego miasta, kiedy spotyka intrygującą kobietę, tajemniczo okrytą czarnym płaszczem przeciwdeszczowym. To Maria Clara Dolabella. Dzięki niej oraz jej ekscentrycznej rodzinie Fábregas zacznie oswajać to nieprzyjazne dotąd dla niego miejsce.

Mendoza w "Wyspie niesłychanej" ukazuje nam Wenecję z nieco ironicznej, zniekształconej perspektywy – na przykład opis „autentycznego” baru weneckiego, do którego z entuzjazmem zaprowadził Fábregasa jeden z bohaterów, a w którym "światło jarzeniówek odbijające się od aluminiowych blatów nadawało nielicznej klienteli trupi wygląd. Unosiła się tu kwaśna i przenikliwa woń, mieszanka piwa, octu i moczu. Lustro zakrywające w całości jedną ze ścian upstrzyły muchy”. A kelner, sądząc po stanie jego fartucha, bardziej pasowałby na rzeźnika. No rzeczywiście, bardzo zachęcające miejsce.
Wenecja Mendozy to ogólnie miasto niezbyt przyjazne, pełne dziwaków, niebezpieczeństw. Przez większą część roku spowite mgłą, szare, ciągle podtapiane przez częste deszcze. Raczej trudno jest zachwycić się takim miejscem i jest ono zupełnie inne niż w wyobraźni wielu turystów.

Powieść odbiega od tego, do czego autor przyzwyczaił czytelników chociażby w trylogii o fryzjerze damskim. Mało tutaj tego zjadliwego humoru, zabawy z czytelnikiem i puszczania do niego oczka. Ale i tutaj Mendoza nie omieszkał obdarzyć Fábregasa paroma charakterystycznymi cechami – na przykład miał on kaprys zamykać się w szafie, podczas gdy obsługa hotelowa sprzątała pokój, a chwile spędzone pomiędzy wieszakami i ubraniami poświęcał na rozpamiętywanie przeszłości. A znów pewnej nocy usiadł po turecku na parapecie hotelowego okna, golusieńki, i wygrażał pięścią, sam nawet nie wiedząc dokładnie komu. No cóż - typowy, pozbawiony logiki bohater Mendozy.
Do Fábregasa ciągle cisną się ludzie, by uraczyć go jakimiś historiami – a to o tajemniczej sekcie Pelagiusza, o pustelniku Babilasie, a to o św. Marku, o św. Hieronimie, św. Franciszku. Także i tutaj autor serwuje nam opowieści o świętych w swoim stylu, znanym chociażby z „Niezwykłej podróży Pomponiusza Flatusa”.

Powieść według mnie jest nierówna – są fragmenty lepsze i gorsze, niektóre rozwlekłe opowieści zwyczajnie mnie nudziły ( np. opowiadana w kilku częściach historia rodziny  Dolabella, chociaż sami członkowie tej rodziny zostali przez autora sportretowani wybornie).
I gdybym miała scharakteryzować o czym tak w zasadzie jest „Wyspa niesłychana” to miałabym mały problem. Owszem, przesłanie jakieś tam jest – o człowieku, który zagubił się w życiu, a następnie odnalazł. Może też jest zachęta do podejmowania odważnych życiowych decyzji, do postawienia śmiałego pierwszego kroku, do podążania za marzeniami, ale wszystko to takie jakieś zbyt  naciągane.  Być może dlatego, że przyzwyczajona jestem do innego Mendozy, tego mocno ironicznego i z „pazurem”, jest to dla mnie jednak jedna ze słabszych jego powieści.

_____________________

"Miasto spowiła mgła tak niska, jakby wyszła z piwnic(...) 
Wyżej mgła się rozpływała, tworząc krzywe i niewyraźne kolumny
stapiające się, im wyżej, tym bardziej, z ciemnością" 
źródło fot.:internet



                                                    

_____________________

Eduardo Mendoza 

Wyspa niesłychana 

Wydawnictwo Znak literanova, Kraków 2011. Str. 315

 ___________________

piątek, 2 marca 2012

Fantomy - Maria Kuncewiczowa






Bardzo długo zastanawiałam się, którą lekturę z bogatego literackiego dorobku Kuncewiczowej  wybrać na moje marcowe spotkanie z Marią. Początkowo zdecydowałam się na "Przymierze z dzieckiem", ale w bibliotece wpadły mi w ręce "Fantomy" i po pobieżnym przekartkowaniu zdecydowałam się zabrać je do domu i to od tej książki  rozpoczynam mój marzec z Marią, mając nadzieję na to, że zarówno"Przymierze z dzieckiem" jak i jeszcze kilka innych tytułów  uda mi się przeczytać, a marzec potrwa dla mnie kilka miesięcy dłużej  :) 




  "Fantomy" to książka autobiograficzna, wspomnieniowa. Autorka opisuje tutaj sprawy bardzo różnorodne - swoje życie, od bardzo wczesnego dzieciństwa w początkach XX w. do roku 1970.  Spotkania, różnorakie zdarzenia, jakie miały miejsce w tym bardzo długim czasie. Zapisuje swoje refleksje, obserwacje, wrażenia z licznych podróży. Jest to taki spacer do przeszłości, przechadzka po tym, co było, ale i po tym, co jeszcze jest, bo wspomnienia powstały w latach 1967 - 1971, i obejmują czasy autorce współczesne. 

Tytułowe fantomy - to niby jeszcze ludzie, niby wciąż egzystujący, ale już duchom podobni - bo ciągle w podróży,  w niepewności, w pewnym zawieszeniu, ciągle poszukujący, cały czas w drodze do miejsca, gdzie poczują się wreszcie "u siebie". Zwłaszcza powojenny czas pełen był takich fantomów, na wygnaniu, na emigracji, w niekończącej się wędrówce.

  Z morza zdarzeń udało mi się wyłowić kilka cech fantomów  :
ludzie przybłąkani z innego czasu
● nawiedzający różne domy i kraje
● fantomy nie są pozbawione umiejętności kochania
● łatwiej znikają, niż walczą

 I wśród nich także sama Maria - przyzwyczajona do ciągłych wędrówek, od dziecka nawykła do częstych przenosin. Dzieciństwo to ciągłe przeprowadzki - Warszawa, Płock, Włocławek  Jej dorosłe życie to nieustająca podróż -  ówczesna Jugosławia, Włochy, Francja, Wielka Brytania , USA. Mnóstwo adresów, spotkań, ludzi, zdarzeń. Dopóki nie osiądzie w Kazimierzu Dolnym, swoim domu - kotwicy. "Kuncewiczówce"  poświęca w "Fantomach" bardzo piękne fragmenty, nie może być inaczej, skoro dla niej dom ten " okazał się istotą. Złożony z miliona komórek, miewał rumieńce, bywał blady, promieniał i chmurniał". Z niego wyruszyła na swoją wojenną tułaczkę, która przeciągnęła się do roku 1968, kiedy wraz z mężem powróciła do kraju na stałe. Właśnie wtedy fantom wreszcie mógł przyoblec ciało, poczuć grawitację, oprzytomnieć z niebytu, zawiązać nić przyjaźni z własnym zakątkiem.Zacząć zbierać przedmioty, gromadzić książki, w ogródku sadzić kwiaty.

 W "Fantomach"  nie ma chronologii wydarzeń - wraz z autorką jesteśmy przenoszeni a to na ulicę Sienną w Warszawie roku 1904, kiedy to mała Maria jest  w domu z babcią i stojąc na stołeczku wygląda z ciekawością na podwórko, a to do USA roku 1968,  by za chwilę trafić do Londynu podczas wojny. Ale o dziwo, te przeskoki nie przeszkadzały mi zupełnie w odbiorze.Wręcz przeciwnie - książkę czytało  się naprawdę doskonale i muszę się przyznać, że teraz mam ochotę na więcej. Kuncewiczowa okazała się dla mnie odkryciem - bardzo przypadł mi do gustu jej styl, z pewnością niełatwy, wymagający skupienia, ale bardzo piękny i poruszający.  Autorka jawi się tutaj jako osoba nie bojąca się wyrażać swoich opinii, intelektualistka - osoba jak na ówczesne czasy bardzo wyemancypowana, podczas gdy większość  kobiet - pisarek ciągle jeszcze było  istotami raczej zahukanymi.

 "Fantomy" wręcz domagają się, aby znajomość z autorką rozszerzyć - o dopełniające autobiograficzne "Klucze" i "Naturę", o liryczne "Dwa księżyce", "Leśnika", "Tristana 1946", "Przymierze z dzieckiem" czy "Zmowę nieobecnych". Wiele, wiele tytułów, ale dopiero wtedy moje spojrzenie będzie pełniejsze, zdolne dostrzec wszystko to, co autorka w swoich opowiadaniach i powieściach osłaniała zmyślonymi imionami, przerzucała w inne miejsca i czasy, czerpiąc głównie ze swojego bardzo bogatego życia.



Książkę "odkryłam" dzięki Lirael i jej inspirującemu wyzwaniu czytelniczemu Marzec z Marią za co jestem jej ogromnie wdzięczna :)
________________


Maria Kuncewiczowa


Fantomy


Instytut Wydawniczy PAX. Warszawa 1975. Str. 247


________________




wtorek, 28 lutego 2012

Ekaterini - Marija Knežević








  Kozią ścieżką od nagich kamieni do ogrodu pomarańczowego, czyli  bałkańska opowieść.
  
 

  Powieść Mariji Knežević splata ze sobą mocnym węzłem dwie bałkańskie kultury, dwa narody o trudnej, bolesnej historii – Greków i Serbów. Na przykładzie losów grecko-serbskiej familii autorka przemyca wycinek historii tych dwóch krajów, od roku 1912 do 1999 - nieustające wrzenie bałkańskiego kotła. 

Ale przede wszystkim jest to opowieść o Ekaterini – urodzonej w Tesalonikach greczynki, która wbrew woli swojej rodziny poślubiła Serba i wyruszyła wraz z nim do Belgradu. O jej losach opowiada nam wnuczka. 
Historia Greczynki i jej rodziny przypomina kręgi, nakładające się na siebie i mocno zazębiające z niełatwą historią Bałkanów. 

Ekaterini – kobieta nieprzeciętna, wiele razy zmuszona do pokonywania siebie, do przekraczania wszelakich granic, do ciągłego przystosowywania się. Po wielu staraniach udało jej się stworzyć serbski dom, w którym oswoiła wreszcie każdy kąt, nigdy nie przestała jednak  tęsknić za Grecją. 

I o tym właśnie jest ta powieść - o umiejętności przystosowywania się, radzeniu sobie w zaistniałych okolicznościach, a jednocześnie o zachowywaniu swojej niepowtarzalności. O trudnym dojrzewaniu do zrozumienia różnicy – co to znaczy żyć w obcym kraju i co znaczy być u siebie. 
Knežević pisze o odkrywaniu swoich korzeni, poznawaniu swoich przodków, a tym samym poznawaniu także samego siebie. 
Ale pisze także o wzajemnych relacjach między matką a dorastającymi córkami, babką a wnuczką a także między przyjaciółkami. O tym, że pomimo  różnic między pokoleniami może wytworzyć się strefa porozumienia i silna więź, pomimo że każda z kobiet zachowuje swoją przestrzeń osobistą. Można pokusić się o stwierdzenie, że  w tym sensie jest to taka  mini-saga rodzina. 

Pomimo wojen ciągle obecnych w życiu naszych bohaterów, wiszących nad nimi jak przysłowiowy miecz Damoklesa, autorka zachowuje dystans, narracja jest delikatna, wyważona, nawet liryczna, nie znajdziemy tutaj takiej brutalności, jak chociażby w „Rio Bar” Ivany Sajko. Nie brakuje obrazów działających na wyobraźnię, jak na przykład ten, gdy Ekaterini wraca z podróży do Grecji z czterema kobiałkami wypełnionymi po brzegi cytrynami i pomarańczami – skórki z owoców kładło się potem na rozgrzaną płytę pieca, a „ściany łapczywie wchłaniały zapachy. Piękno Południa kryje się też w tym, że się go nie zapomina. Raz tylko okadzony pomarańczowymi i żółtymi skórkami dom zapamiętał ów zapach na zawsze” [cyt.str.93] (wyobrażam sobie ten wspaniały, intensywny cytrusowy aromat).

Jest to przede wszystkim opowieść o ludziach, o przenikaniu się różnych kultur, języków, odmiennych mentalności. O pulsie życia bijącym na tak pięknym pod względem geograficznym, a tak skrzywdzonym przez konflikty Półwyspie Bałkańskim.
A wojna? No cóż -  „Któż to wie, z jakiej przyczyny prowadzi się wojny?” [cyt.str.1] 

_________________

 Marija Knežević

"Ekaterini"

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008r.  Str.200

__________________ 

wtorek, 21 lutego 2012

Pensjonat pamięci -Tony Judt












Tony Judt – historyk, publicysta, wieloletni wykładowca akademicki, intelektualista. Autor wielu opracowań historycznych, esejów, publikacji (m.in. w The New York Review of Books). W roku 2008 zdiagnozowano u niego stwardnienie zanikowe boczne ( choroba Lou Gehriga, tzw. ALS), które  prowadzi do całkowitego uszkodzenia neuronów ruchowych, czyli stopniowej utraty władzy i paraliżu zarówno kończyn, jak i (w skrajnych przypadkach) wszystkich mięśni. 
Dla człowieka tak aktywnego zawodowo, jakim był Tony Judt oznaczało to „postępujące uwięzienie bez zwolnienia warunkowego” [cyt.str.23].
Podczas ostatnich miesięcy swojego życia, aby zachować pełnię władz intelektualnych w swoim ciele, które coraz bardziej odmawiało mu władzy fizycznej, posługując się techniką pałacu pamięci, która pozwala „uporządkować wspomnienia i myśli w układzie przestrzennym”, podczas bezsennych nocy zaczął tworzyć, w miejsce pałacu, swój własny mały „pensjonat pamięci”- różnorodne wspomnienia, przemyślenia - takie "przekładanie istnienia na myśli, myśli na słowa" – odtwarzane następnie za dnia i spisywane przez swojego sekretarza. Dzięki temu dostaliśmy do rąk ten właśnie zbiór felietonów, dodam – bardzo dobrych felietonów. 
Judt porusza w nich różnorodne zagadnienia. Szkice obejmują zarówno tematy autobiograficzne, m.in. jego dzieciństwo w Wielkiej Brytanii lat powojennych, dorastanie w wielokulturowej rodzinie (matka pochodzenia żydowskiego, ojciec Belg)w londyńskim Putney, żydowską kuchnię jego babki, kosmopolityczne środowisko, podróże autobusami Zielonej Linii, edukację, która doprowadziła go na uniwersytet w Cambridge, wyjazdy do kibucu Machanaim w Górnej Galilei, jak i znacznie szersze kwestie – z dziedziny socjologii, etyki, polityki, kondycji uniwersytetów i intelektualistów w dzisiejszym świecie, poszukiwania tożsamości, kryzysu słowa. Jest także szkic o "zniewolonych umysłach" oparty na miłoszowskich rozważaniach na ten temat. 
Czyta się te felietony z wielkim zainteresowaniem – sprawia to bardzo lekki, inteligentny styl autora, duża doza ironii i żartobliwości, co naprawdę może zdumiewać – absolutnie nie odnosi się wrażenia, że słowa te pochodzą od człowieka znajdującego się w terminalnym stadium choroby. 
Całość kończy się pięknym esejem zatytułowanym „Czarodziejskie góry” a poświęconym ukochanej przez Tony’ego Judta Szwajcarii. Jest tam piękny fragment o kolejce górskiej w Mürren zakończony słowami: "Nie możemy wybierać, gdzie zacznie się nasze życie, ale zakończyć je możemy tam, gdzie chcemy. Wiem, gdzie się znajdę: będę jechał donikąd tą małą kolejką, po wieczne czasy" [cyt. str. 209]. 
 6 sierpnia 2010 roku Tony Judt rozpoczął swoją niekończącą się podróż. Ale drzwi  do jego pensjonatu pamięci stoją zawsze gościnnie otwarte.



  Na stronie wydawnictwa Czarne można zapoznać się z fragmentem tekstu


___________________  
Tony Judt 

"Pensjonat pamięci" 

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012. Str. 216
  __________________

środa, 8 lutego 2012

John Sargent i tajemnicza Madame X











John Singer Sargent – malarz, portrecista, jeden z najbarwniejszych i najbardziej znanych artystów Belle époque - tych  szalonych,  dekadenckich  czasów drugiej połowy XIX wieku.
Virginie Amélie Avegno Gautreau – za sprawą portretu Sargenta i skandalu, jaki wywołał ten portret w roku 1884 znana dzisiaj całemu światu jako Madame X – symbol odważnej, nowej epoki, muza i bogini ówczesnych artystów, zuchwały ideał kobiecego piękna tamtych czasów. Sam fakt pokazania się jej na przyjęciu mógł doprowadzić niemal do rozruchów wielbicieli na ulicach. Profesjonalna piękność, dyktująca najnowsze trendy mody. Malarze studiowali jej twarz i figurę, opiewali jej  piękno, próbując jednocześnie dociec, jakiż to sekret czyni z niej kobietę tak osobliwą. Zwłaszcza wyjątkowo biały odcień jej skóry wywoływał mnóstwo spekulacji, włącznie z tymi, że dla osiągnięcia efektu alabastrowej karnacji zażywa w mikroskopijnych dawkach arszenik.
Nieśmiertelność przyniósł Gautreau portret namalowany w roku 1884 przez kompletnie zafascynowanego nią Johna Sargenta i wystawiony podczas paryskiego Salonu. Salon był wielkim wydarzeniem w paryskim świecie sztuki, coroczną wystawą, gromadzącą największe osobistości i talenty, które wystawiały swoje najlepsze prace do konkursu. Był także doskonałym pretekstem do spotkań śmietanki towarzyskiej, a dla salonowych bywalców stwarzał niepowtarzalną okazję do błyszczenia i brylowania.
Portret namalowany przez Sargenta miał stać się kolejnym dodatkiem w całym paśmie sukcesów odnoszonych przez Amélie. Upozowana została na nim na mondaine – kobietę światową, heroinę, władczynię męskich serc. Jej odwrócony profil o charakterystycznym nosie i oczy wpatrzone w dal zdawały się mówić, że jest nieosiągalna. Wizerunek – narcystyczny, trochę arogancki miał wyrażać tak charakterystyczną dla całej Belle époque postawę. Ramiączko sukni, ekstrawagancko zsunięte z ramienia miało wydawać się kuszące. Duże wyzwanie dla artysty stanowiła niezwykła bladość cery Amélie, co wymagało wielu eksperymentów z pigmentami oraz oświetleniem, tak, aby modelka nie przypominała nieboszczyka. Portret swoim nowatorstwem miał sprawić, że oglądający zachwycą się boską muzą, jej śmiałością i elegancją, co ugruntuje jej i tak już mocną pozycję w towarzystwie, a jednocześnie zapewni nieśmiertelną sławę. I zapewnił, chociaż nie w taki sposób, w jaki przewidział artysta i jego modelka. Jak wiadomo, jeśli  mówimy o sukcesie "Madame X" to jest to raczej succès de scandale.
John Singer Sargent, Madame X
1883-1884
Kiedy paryski Salon dobiegł końca, Sargent przemalował nieco portret i
umieścił opadające ramiączko na "właściwym" miejscu


Skandal, jaki wywołał portret, jego bardzo negatywne przyjęcie zarówno przez krytyków jak i publiczność, zaskoczył samego Sargenta i spowodował, że Amélie nie tylko nie ugruntowała swojej pozycji towarzyskiej, ale przez wiele lat odbudowywać musiała to, co już zdołała osiągnąć. Została skazana na życie w cieniu owego portretu, niejako styranizowana przez swój własny wizerunek. Nie sposób uciec tutaj od porównania jej w pewnym sensie do Doriana Graya. 
Portret został okrzyknięty nieprzyzwoitym, obrazoburczym, gorszącym i ...zbyt realistycznym. Paryżanie akceptowali realizm w codziennym życiu, jednak nie byli jego zbytnimi entuzjastami jeśli chodzi o sztukę. Poważnej sztuki nie należało mylić z fotografią, a obraz nie powinien odzwierciedlać, czy nawet w pewien bezpośredni sposób obnażać rzeczywistości.
Dziś możemy tylko uśmiechnąć się z pobłażaniem, że opadające ramiączko może spowodować taki zamęt. Współczesny widz widzi w portrecie Amélie przede wszystkim  piękno z dodatkiem eleganckiego narcyzmu, dekadencką nonszalancję, jak i pewnego ducha epoki, dzisiaj już trącącego nieco "myszką".
Pomimo tak chłodnego przyjęcia wokół obrazu w ciągu wielu lat rozwinął się swego rodzaju kult, a sama Amélie stałą się inspiracją dla projektantów mody. Portret bądź jego wersje często pojawiają się w mediach, wciąż inspirują . Nicole Kidman pozowała do okładki Vogue ubrana w suknię à la Gautreau. Jean Louis przy projektowaniu kostiumów do "Gildy" także inspirował się tą samą czarną suknią.  Poniekąd spełniło się więc jej pragnienie: jest znana, podziwiana, tyle tylko, że występuje niejako incognito, skromnie ukryta pod tajemniczą literką X.
Inny portret Amelie autorstwa Sargenta "Madame Gautreau wznosząca toast",1883
   Kiedy Sargent po raz pierwszy namalował Amelie każde pociągnięcie pędzla świadczyło o jego wielkiej fascynacji swoją modelką.




_______________
źródło inspiracji:
Deborah Davis "Bez ramiączka. John Sargent i upadek madame X", Wydawnictwo Twój Styl Warszawa 2007. Str. 287

_______________

piątek, 27 stycznia 2012

Błyskawice - Jean Echenoz



















  „Błyskawice” to trzecia, po „Ravelu” i „Długodystansowcu”, pozycja z serii fabularyzowanych biografii autorstwa Jeana Echenoz. Tym razem obiektem zainteresowania francuskiego pisarza stał się genialny wynalazca, innowator, człowiek, który wywoływał elektryczne burze i przed którym naładowane cząsteczki nie miały tajemnic – Nicola Tesla, przy czym autor zmienił swojemu bohaterowi tożsamość, czyniąc zeń Gregora. 


  Gregor narodził się „poza czasem i poza światłem”, podczas burzy, a jego przyjście na świat oświetliła "gigantyczna, rozgałęziona błyskawica, skośna kolumna płonącego powietrza". Być może to burzliwe narodzenie uwarunkowało jego późniejsze zainteresowania i tak wielkie uwielbienie elektryczności. 

Gregor - Nicola był osobą nadzwyczaj inteligentną, obdarzoną darem wyobraźni przestrzennej. A jednocześnie antypatyczną, nadwrażliwą, z mnóstwem nerwic, dziwactw i manii, np. panicznym strachem przed mikrobami czy manią liczenia dosłownie wszystkiego, oprócz, na nieszczęście dla siebie, pieniędzy. Spożywanie posiłków było dla niego bardziej czynnością matematyczną niż przyjemnością. 
Był jednocześnie typem dandysa, pieczołowicie dbającego o wygląd zewnętrzny i stroje, a także osobą niezwykle charyzmatyczną. To, w jaki sposób przedstawiał swoje wynalazki, wywoływał burze elektryczne, a także jego głośne tyrady wygłaszane do błyskawic i rozżarzonych cząsteczek wirujących wokół niego spowodowało, że stał się obiektem kultu mistyków i okultystów, a wielbiciele chodzili za nim całymi tłumami.
Jednego tylko nie potrafił – zadbać dostatecznie o swoje interesy. 

  Jean Echenoz – minimalista powieściowy, mistrz krótkich historii, także i tym razem daje dowód, że taka forma wcale nie musi oznaczać skrótowego i powierzchownego potraktowania tematu. Pomimo niewielkiej objętości mamy tu bowiem mnóstwo szczegółów i doskonale zbudowane tło. Konflikt Tesla – Edison; czas spędzony przez Teslę na pustyni Colorado, gdzie m.in. opracowywał system przewodowego telegrafu, czy jego kontakty z finansistą J.P Morganem. 

Echenoz połączył w jedno to, co łączył w sobie Tesla – umysł ścisły, naukę, inżynierię z jednej strony, a z drugiej - pewną dozę mistyki, oderwania od rzeczywistości i pewien rys delikatności związany z jego wielką miłością do gołębi. Tesla potrafił być naprawdę czuły i opiekuńczy, dając tym ptakom takie uczucia, jakich nigdy nie potrafił dać kobietom. W związku z tym jego fanatyczni wielbiciele twierdzili nawet, że pojawił się na Ziemi na grzbiecie gołębicy.

Przeczytałam w rozmowie z Lindą Coverdale, tłumaczką prozy Echenoza na angielski, że przy pisaniu ostatniej części ze swojego „ zestawu ekscentrycznych geniuszy” autor potraktował temat bardziej swobodnie, powieściowo -  ponieważ życie Tesli było według niego jak dobra powieść. Z tego powodu dał sobie więcej wolności, nie opierał się w takim stopniu na dokumentach, listach, wspomnieniach jak uczynił to w przypadku dwóch pozostałych książek. Być może dlatego także pozwolił sobie na drobną mistyfikację i zmianę imienia głównego bohatera? 

  Bardzo polecam opowieść o niezwykłym wynalazcy, który był zarazem geniuszem i szaleńcem. Kochał gołębie i błyskawice, brał za rzeczywistość, to, co dopiero zrodziło się w jego umyśle i z którego w pewnym sensie los sobie okrutnie zakpił. 

_____________________________




 "Ravel", "Długodystansowiec" i "Błyskawice" tworzą cykl, jak mówi sam autor - swoisty "zestaw ekscentrycznych geniuszy". Ravel, Zatopek, Tesla. Kompozytor, sportowiec, inżynier. Każdy był geniuszem, życiorys każdego z nich jest niezwykły, obfitujący w dramatyczne, ciekawe wydarzenia. Wszyscy zasługują na uwagę. Muzyka, sport, nauka. Bardzo inspirujące zestawienie.


_____________________________

Jean Echenoz 

"Błyskawice"

przekład: Anna Michalska 

Noir Sur Blanc, Warszawa 2012. Str 130.

____________________________

sobota, 21 stycznia 2012

Muzeum ciszy - Yoko Ogawa









Pewien muzealnik przyjeżdża do położonego w kotlinie górskiej, sennego miasteczka. W jego niewielkiej walizce, oprócz kilku osobistych drobiazgów znajdują się mikroskop oraz książka „Dziennik Anne Frank”. Jak okaże się później – przedmioty te odgrywają w życiu naszego bohatera niebagatelną rolę. Na stację wychodzi po niego dziewczyna
(właściwie jeszcze dziecko) – córka jego przyszłej pracodawczyni – bardzo wiekowej, niezwykle tajemniczej i nie budzącej sympatii kobiety. Muzealnik, jako że jego praca polega na tym „ aby jak najwięcej przedmiotów, które ześlizgnęły się ze stołu świata, pochwycić w locie i ocalić przed rozbiciem, przywracając im ich najgłębszą wartość" zostanie poproszony przez ową kobietę o stworzenie w jej posiadłości muzeum, uporządkowanie tego, co już posiada i zdobycie nowych pamiątek. Muzeum bardzo osobliwego, niezwykłego i od pierwszej chwili budzącego lęk i niesmak. Owianego pewną dozą metafizyki. Podobnie zresztą jak kobieta, nazywana tutaj staruchą – także ona budzi odrazę, a jednocześnie jest tajemnicza, a jedyną rzeczą łączącą ją z przeszłością są zbierane przez nią eksponaty i pamiątki z którymi potrafi nawiązać kontakt wręcz fizyczny. Celem staruchy jest stworzenie muzeum „które przekracza granice ludzkiego istnienia” a które także „będzie miejscem wytchnienia dla starzejącego się świata”.

 Muzealnik trafia do świata pełnego chaosu, w którym cenne rzeczy przemieszane są z rupieciami, panuje nieporządek, nieład i niespójność. Do świata, który nie układa się w żadną całość a rzeczy (pozornie) do siebie nie pasują. Gdzie eksponaty wytwarzają tak silną i indywidualną aurę, że „umieszczone razem, kłócą się ze sobą”. Nawet postać dziewczynki, przybranej córki staruchy, kryje w sobie dwoistość – „ mówiła jak osoba dorosła, ale różne drobne gesty zdradzały jej dziecinność”.

Ogawa w swojej powieści, podobnie jak to czyni muzealnik – gromadzi i opisuje przedmioty. Po to, aby potwierdzić ich istnienie, dodać im znaczenia, usankcjonować byt. Zachować. Bo jest to powieść o przedmiotach, które służą do podróży w czasie, do zachowywania wspomnień, ulotnych chwil, a jednocześnie są także lustrami, w których odbija się przyszłość. Są mikrokosmosem, wycinkiem świata w miniaturze. A symbioza pomiędzy właścicielką a eksponatami to współegzystencja pomiędzy światem dotykalnym a światem ulotnym, niewidzialnym, metafizycznym.

Podobnie jak w „Miłości na marginesie” także i tutaj Ogawa obrazowo wykorzystała motyw ciszy. Postać Nauczyciela ciszy i mnichów z jego klasztoru, wokół których nawet „powietrze zachowuje milczenie” a „cisza snuje się między kolumnami, nasączony jest nią każdy kamień” wprowadza do niepokojącego, dosyć mrocznego świata  uspokojenie, subtelność i krystaliczną czystość. Cisza, tak trudna przecież do zdefiniowania, także i tym razem jest u Ogawy wręcz namacalna.
Również brak imion głównych bohaterów czy chociażby nazwy wioski są dla autorki rzeczami charakterystycznymi. O głównym bohaterze wiemy niewiele, jeśli patrzeć z punktu widzenia zewnętrzności, mamy natomiast doskonały wgląd w jego psychikę i przeżycia wewnętrzne.

Prosta, sugestywna narracja a jednocześnie dar przekazywania niejako pomiędzy wierszami wielu odcieni i niuansów oraz subtelne, acz wnikliwe obserwacje psychiki i umiejętność kreowania świata, który wymyka się oklepanym definicjom – to rzeczy bardzo charakterystyczne dla Yoko Ogawy.
Wraz z autorką czytelnik wpada w rozlewisko czasu, swobodnie przekraczając granice pomiędzy realnością a wyobraźnią. Wspólnie z nią wkracza do świata Muzeum Ciszy i przestrzeni wypełnionej przez Rzeczy.


_______________

Yoko Ogawa

"Muzeum ciszy"

Wydawnictwo WAB, Warszawa 2012. Str. 304.


_______________

niedziela, 15 stycznia 2012

Historia nudy - Peter Toohey








Czy nuda ma historię? Wszystko zależy od tego, co będziemy rozumieć pod pojęciem nudy. Peter Toohey w swoim eseju próbuje znaleźć odpowiedź na to pytanie, a także usiłuje rozpoznać naturę samego zjawiska. Stara się zgłębić, jakie czynniki wpływają na to, że uważamy coś za nudne? Stawia pytania o miejsce, jakie nuda zajmuje w życiu człowieka.


Nuda – nadmiar, przewidywalność, monotonia. Już starożytni znaleźli dla niej swoją zmyślną nazwę - „taedium vitae”, co oznacza tyle co zmęczenie, znudzenie życiem i światem, pasmo idealnej monotonii. Sposób przejawiania się tego zjawiska pozostaje ponadczasowy, jest niezmienny w różnych okresach. Ludzkość we wszystkich epokach historycznych zawsze miała zdolność i predyspozycje do odczuwania znużenia. Chociaż samo pojęcie nudy jako takiej wprowadzono dopiero w XVII stuleciu, w epoce oświecenia. Natomiast II poł. XIX wieku przyniosła zafascynowanie tematem nudy, marazmu i wszystkim, co się z tymi pojęciami wiązało. Zwłaszcza u francuskich pisarzy, u których występowały one pod pojęciem melancholii raczej niż nudy. A czy nudzono się, kiedy nie znano jeszcze i nie potrafiono określić pojęcia czasu, kiedy żyło się całkowicie chwilą obecną? Tak, bo wydaje się, że skupianie się na teraźniejszości nie uodparnia nikogo na nudę. A przewidywalność i banał to cechy obecne zawsze i nie są one jedynie znakami naszych czasów.

Autor dzieli nudę na trzy rodzaje:
● nuda sytuacyjna
● nuda z przesytu
● nuda egzystencjalna/ duchowa
Przy czym tej ostatniej w swoich rozważaniach poświęca najwięcej miejsca. Nuda egzystencjalna jest rodzajem pustki wynikającej z poczucia odizolowania od innych ludzi. To taka depresja z otoczką intelektualną. Była głównym motywem wielu dzieł zarówno malarskich, jak i literackich. Na przykład Jean - Paul Sartre i Alberto Moravia poświęcili temu tematowi swoje powieści.


Wydawca obiecuje nam na okładce: „ 3000 lat dziejów nudy, jej tradycje i formy” – a mnie zabrakło pogłębienia tematu z punktu widzenia historycznego – przez większą część książki autor omawia funkcje nudy oraz jej biologiczne uwarunkowane podstawy, koncentrując się na psychologii raczej niż na historii. Zatem kładzie nacisk nie na te zagadnienia, jakie obiecuje nam tytuł książki. Mam takie wrażenie, że autor wrzucił do jednego worka kilka zagadnień i dyscyplin naukowych, a to sprawiło, że treść chwilami staje się chaotyczna, a czytelnik przeskakując od jednego zagadnienia do drugiego zaczyna tracić wątek. Także brak chronologii w przedstawianych faktach wprowadza element zamieszania. I przede wszystkim, powtórzę jeszcze raz, bo jest to mój główny zarzut – za mało analizy tematu z punktu widzenia historii, pierwsze konkrety pojawiają się gdzieś około strony 121 ( książka liczy 188 stron, z czego dziesięć zajmują przypisy) . I jeszcze jedna sprawa – bibliografia, która chociaż jest bardzo bogata, jednak niezbyt przydatna - w większości są to pozycje niestety niedostępne polskiemu czytelnikowi, trudne do zdobycia, wydane tylko po francusku lub angielsku.

Ogólnie jednak rzecz ujmując książka jest ciekawa. Nie nudzi. Na pewno pozwala poszerzyć sobie wiedzę o tym, paradoksalnie, bardzo interesującym zjawisku. Nie jest to rozprawa naukowa, raczej luźne dywagacje i rozważania autora, podane w lekkiej formie.


Na koniec pytanie. Czy nuda jest  potrzebna? Z pewnością jest siłą sprawczą, pobudza bowiem w artystach potencjał twórczy – prowokuje ich do twórczego myślenia, do eksperymentów, poszukiwania nowych rozwiązań. Wiele epokowych odkryć zaistniało właśnie dzięki monotonnej egzystencji i chęci uatrakcyjnienia sobie czasu. A więc czasami ma także pozytywne cechy.

A lekarstwo na nudę? Autor radzi wsłuchiwanie się w jej głos i wycofywanie się cichaczem z sytuacji, które ją powodują. Zajęcie się czymś ciekawym i pożytecznym – na przykład przeczytaniem książki Petera Toohey’a. A przede wszystkim zapewnienie sobie różnorodności doświadczeń i bodźców.
Ale recepturę na nudę i jej lecznicze składniki każdy musi opracować sobie we w własnym zakresie.

____________________

Walter Sickert
Nuda, 1914.
Olej na płótnie

Virginia Woolf tak skomentowała ten obraz w swoim utworze "Walter Sickert: Rozmowa" (1934): 
 " ... stary właściciel baru, postawił przed sobą szklankę na stole, a cygaro tkwiące jego ustach całkiem wygasło. Jego bystre, świńskie oczka spoglądają na spustoszenie, jakie jawi się przed nim. Za nim tłusta kobieta wspiera ramiona na taniej żółtej komodzie. Od razu widać, że wszystko między nimi skończone. opada na nich ciężar znużenia narastającego od niezliczonych dni".

___________________

Peter Toohey

"Historia nudy".

Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2012. Str.188.

______________

wtorek, 3 stycznia 2012

Résumé

czyli podsumowanie mojego czytelniczego A.D 2011 w wielkim skrócie.


Kilka najważniejszych dla mnie książek minionego roku:




"Abaddón - anioł zagłady Ernesto Sábato - zwieńczenie cyklu  składającego się z  „Tunelu” oraz „O bohaterach i grobach”. Powieść trudna, wymagająca, apokaliptyczna. Niezwykle bogata symbolika prozy Sábato sprawia, że do jego twórczości powracam często i chętnie, chociaż nie ukrywam - jest to zawsze dla mnie duże wyzwanie, wymagające maksymalnego skupienia i uwagi.

 
"Cmentarz w Pradze” Umberto Eco - z pewnością jedna z ważniejszych książek, jakie ukazały się w tym roku na polskim rynku wydawniczym. Eco podejmuje się trudnego tematu i rozprawia się z nim w swoim, tak dobrze nam już znanym, stylu, główne wątki są bardzo obficie okraszając rozmaitymi dygresjami i popisami intelektualnymi.Tym razem bez szczególnej rewelacji, ale, jak zwykle, na wysokim poziomie.


"1Q84" Haruki Murakami - wydawca przetrzymał czytelnika wyjątkowo długo, zanim ukazał się ostatni tom historii Tengo i Aomame. Wykreowane przez Murakamiego życie i kryjąca się za nim "rzeczywistość otaczającej nierzeczywistości", wzajemne przenikanie się świata zwykłego z ezoterycznym, oraz magnetyczny wpływ księżyca / dwóch księżyców sprawiły, że zatopiłam się w tym świecie bez pamięci.


"Lampa Aladyna" Luis Sepúlveda -  w tym tomiku, choć cieniutkim, znalazłam wszystko to, za co tak bardzo cenię i lubię tego autora. Sentymentalna podróż w sfery "poza czasem i przestrzenią".


Biała jak mleko, czerwona jak krew” Alessandro D'Avenia - książka może bez zachwytów, ale z pewnością była ciekawym doświadczeniem literackim, godnym odnotowania. Nauczyła mnie i pokazała, że o miłości pisać można w sposób dotykalny, tak, że naprawdę da się ją zobaczyć.


"Miłość na marginesie" Yoko Ogawa -  sprawiła, że od pierwszego spotkania pokochałam prozę tej autorki - prostą, piękną, utkaną ze szczegółów - poruszającą.



 W sumie w minionym roku przeczytałam 83 pozycje ( nie wliczam tutaj książek typowo historycznych,  naukowych, których statystyki nie prowadzę, a których było ok. 30 ) - to rok dla mnie rekordowy pod względem ilości przeczytanych pozycji.
Ale z przykrością muszę odnotować, że wśród książek  wydanych w 2011 nie było takiej, która wywarła na mnie jakieś niesamowite wrażenie. Były książki dobre, bardzo dobre - zabrakło jednak takiej, która powoduje dreszcze, porusza i wstrząsa do głębi.


 Plany czytelnicze na najbliższy czas:




A szczególnie dwie pierwsze pozycje:
"Korczak. próba biografii" Joanny Olczak - Ronikier - nie zdążyłam niestety w roku ubiegłym, chociaż bardzo chciałam. Koniecznie i jak najszybciej do nadrobienia.

"Muzeum ciszy", Yoko Ogawa - styczniowa zapowiedź wydawnicza, na którą już się cieszę

Muszę także zacząć wreszcie się udzielać w wyzwaniu anielskim Pod skrzydłami aniołów oraz częściej wracać do książek, którym nie zaszkodził upływ czasu, czyli do sprawdzonej klasyki :)

W połowie stycznie minie rok od założenia bloga - czas ten upłynął mi niezwykle szybko i mile w Waszym towarzystwie. Wciąż odkrywam nowe blogi, nowe ciekawe osoby.  Dzisiaj już nie wyobrażam sobie mojego życia bez wizyt u Was a każde Wasze wirtualne odwiedziny na moim blogu to dla mnie ogromna radość - a tak się bałam, że "Kto tutaj będzie chciał zaglądać ?"  ;)  Dziękuję Wam bardzo,bardzo serdecznie za ten czas.
 I już cieszę się na to, jak wiele cudownych książek odkryjemy wspólnie, ile recenzji przeczytamy i jak miło spędzimy rok 2012 ;))
Szczęśliwego Nowego Roku!
  _______________________


______________________